Red Bullowy zawrót głowy - podsumowanie GP Belgii

Niech o jakości tego weekendu świadczy fakt, że dublet Mercedesa-AMG nie był najciekawszym wątkiem po trzech dniach spędzonych na torze Spa-Francorchamps. W końcu wszyscy czekamy na biały dym nad siedzibą Red Bull Racing w Milton Keynes. Świat chce poznać kolejnego kierowcę, który dostąpi zaszczytu bycia upokorzonym przez Maxa Verstappena. Wszystko wskazuje na to, że jesteśmy bliżej niż kiedykolwiek.

Meksykański marsz pogrzebowy

Żeby nie znęcać się nad kierowcą dzierżącym numer 11, trzeba Pérezowi przyznać, że już raz uratował swoją karierę jednym wyścigiem. Mowa oczywiście o szalonym GP Sakhiru w 2020 roku. Checo wspiął się na absolutne wyżyny swoich możliwości, wycisnął każdy ułamek sekundy z wściekle różowego i niezbyt legalnego bolidu Racing Point i przebił się z szarego końca na sam szczyt. Wyrzucony z zespołu, który pomógł uratować, walczący o przetrwanie do ostatniej sesji sezonu – Red Bull lubi takie historie.

To jednak nie jest 2020 rok. Minęły cztery lata, a cuda nie zdarzają się na życzenie. Teraz Pérez znowu znalazł się pod ścianą, ale nie zobaczyliśmy nawet ułamka tego Meksykanina, który rzutem na taśmę ocalił swoją przyszłość w Formule 1. To był Pérez bezbarwny, pozbawiony woli walki, niepewny. Do tego dzieje się to wszystko w absolutnie najgorszym momencie – kiedy Red Bull rzeczywiście potrzebuje drugiego kierowcy, bo pozycja w klasyfikacji konstruktorów jest zagrożona pierwszy raz od 2022 roku.

Czy urywanie współpracy teraz poprawi sytuacje Red Bulla? Pewnie nie, ale nie w tym rzecz. Gwoździem do trumny Sergio jest to, że bez niego jego zespół nic nie traci. Kompletnie zrozumiałe jest, że ciężko jest walczyć z Verstappenem. Nikt nie oczekiwał od Checo ciągłej jazdy w ścisłej czołówce i walki o tytuły. Oczekiwano solidności, umożliwiania rozkładania strategii na dwa bolidy, urywaniu punktów, gdy Max ma kary lub coś idzie nie po jego myśli. Pérez ma jeszcze pewnie coś do zaoferowania jako kierowca wyścigowy, ale nie ma już nic do zaoferowania Red Bullowi.

Helmut, ja serio się zmieniłem

Teraz marsz pogrzebowy z poprzedniego akapitu możemy zamienić na budujący napięcie podkład z teleturnieju. Proszę o burze oklasków dla naszych dzisiejszych uczestników programu «Randka w ciemno – edycja Milton Keynes». Po jednej stronie sceny siedzi Helmut Marko, a za zasłoną znajdują się Daniel Ricciardo, Yuki Tsunoda oraz Liam Lawson. Zwycięzca wygra kontrakt na kilkanaście wyścigów w bolidzie, który nie nadaje się do wygrywania, ale tego właśnie oczekują twoi (być może) przyszli pracodawcy!

W sporcie często mówi się o «problemie bogactwa składu», tyle że najczęściej takie stwierdzenie ma konotacje pozytywne – masz do wyboru tylu świetnych zawodników, że ktoś musi być pokrzywdzony. Trzymając się estetyki teleturnieju, rozległ się teraz głośny brzęczyk – zła odpowiedź! W przypadku Red Bulla nie ma dobrej odpowiedzi, a wyznaczenie następcy Péreza to trudny orzech do zgryzienia, dlatego o pomoc trzeba poprosić tajemniczy głos, który streści wady i zalety kandydatów.

Daniel Ricciardo zaczął świetnie pod koniec poprzedniego sezonu, a później na początku 2024 roku przypomniał wszystkim w padoku, dlaczego Mclaren wolał zapłacić mu gigantyczną sumę niż dalej trzymać go w zespole. Później było już marginalnie lepiej, ale nie na tyle, żeby bez duszy na ramieniu powierzać mu zadanie uratowania mistrzostwa konstruktorów.

Yuki Tsunoda wydaje się być najbardziej naturalnym wyborem – młody, z solidnymi wynikami, duży progres, jeśli chodzi o tempo wyścigowe. Japończyk również znacznie poprawił się pod względem mentalnym i dodał do swojego angielskiego słownika coś więcej niż przekleństwa. Brzmi dobrze, ale niestety, aby to osiągnąć, Yuki potrzebował aż trzech lat kompletnej przeciętności. Zdecydowanie za długo jak na potencjalnego kandydata do czołowych ekip.

Liam Lawson wszedł do F1 z drzwiami po tym, jak romans Nycka de Vriesa z AlphaTauri okazał się być wyjątkowo przelotny, a Daniel z wrażenia aż złamał sobie rękę. Punkty w GP Singapuru 2023 dumnie zdobią CV Nowozelandczyka, tak samo jak wicemistrzostwo w Super Formule. Poza tym jednak sympatyczny Liam jest kompletną zagadką i danie mu do rąk potężnej maszyny RBR może się skończyć katastrofą.

Czy to ułatwiło wybór? Szczerze wątpię, ale spekulacje transferowe dawno nie były tak pasjonujące.

Cierpienia młodego Russella i wyczekane wakacje

Czy coś pominąłem? A, no tak, jeszcze wyścig. Na torze dzieje się tak samo wiele, jak poza nim. Z gigantycznym uśmiechem na ustach można napisać słowa, że walka o zwycięstwo pomiędzy czterema różnymi ekipami jest już na tym etapie normalnością. Siedmiu kierowców (przepraszam, Checo) może sięgnąć po wygraną przy odrobinie szczęścia lub wybitnej strategii.

W Belgii królem wzgórza został George Russell. Dobrze, że Brytyjczyk ma już doświadczenie w byciu odzieranym z wyszarpanego własnymi rękami zwycięstwa. Tym razem chwały pozbawił go jego własny bolid, który okazał się być minimalnie zbyt lekki. Zamiast cyfry dnia (3. zwycięstwo Russella) mamy liczbę dnia – wygrana numer 105 na koncie Hamiltona. W Maranello zacierają już ręce, bo Lewis puszcza kolejne w tym sezonie oczko swoim przyszłym pracodawcom. 7-krotny mistrz ożywa, gdy tylko pojawia się realna szansa na wygraną.

Teraz czas na bardzo zasłużone wakacje. Sezon, który zapowiadał się fatalnie, okazuje się być najlepszym od 2021 roku. Zespołom i kierowcom przyda się regeneracja. A nam, dziennikarzom, przyda się czas na opisywanie szalonej transferowej karuzeli.

Nie przegap żadnej informacji. Obserwuj ŚwiatWyścigów.pl na Google News.

Postaw mi kawę na buycoffee.to
Pokaż komentarze